27 sierpnia, poniedziałek
Moniki, Cezarego, Józefa
Św. Monika, wdowa (332-387). Urodziła się w
Tagaście (Północna Afryka), w rodzinie chrześcijańskiej. Jako młodą dziewczynę
wydano ją za urzędnika, Patrycjusza, który był poganinem. Małżeństwo nie
było udane. Ona swoją łagodnością, taktem i cierpliwością pozyskała męża,
który u schyłku życia przyjął chrześcijaństwo. Miała troje dzieci. Najwięcej
troski i łez kosztował ją Augustyn. Swoimi wytrwałymi modlitwami wyprosiła
mu nawrócenie - po przyjęciu chrztu został kapłanem, biskupem, świętym.
Monika zmarła w Ostii. Jest patronką kościelnych stowarzyszeń, matek, wdów.
("Leksykon Świętych" autorstwa Ks. Wiesława
Al. Niewęgłowskiego)
Wczorajszy mój koncert to był zrealizowany koszmarny sen
aktorów, sen, który zresztą trapi mnie od jakiegoś czasu, wychodzę na scenę
i zapominam tekstu. Tu było gorzej, bo zapomnieć tekstu piosenki to gorzej
niż gdybym zapomniała frazy wiersza, bo to można uratować, nie mówiąc o
prozie. Tu muzycy grają dalej w rytmie i koniec. No do tego doszła jeszcze
histeria i pożar w mózgu, jaki się zaczął po pierwszej pomyłce. Nie mogę
ochłonąć do dzisiaj. Kilka razy zapomniałam tekstu i musiałam zatrzymywać
muzyków i wracać, a od pewnego momentu śpiewać ze scenariusza, który przypadkowo
zresztą miałam ze sobą. Koszmar.
I nic mnie nie usprawiedliwia, to że pierwszy raz śpiewałam
ten koncert na świeżym powietrzu w dzień, to znaczy kiedy było jeszcze
widno i patrzyłam ludziom w oczy, i wszystko mnie rozpraszało, każdy ruch,
przejście, twarz, to że moja wnuczka siedząca w pierwszym rzędzie w pewnym
momencie chciała siusiu, ja to słyszałam i było to ważniejsze niż to co
mówię na scenie, to że jestem w trakcie koszmarnego nagrania i kresu wytrzymałości
nerwowej z powodu trudności i wielkości tego przedsięwzięcia, za które
biorę odpowiedzialność, to że grałam ten koncert po czterech miesiącach
przerwy, a moją czujność uśpiła próba, na której było wszystko w porządku,
to wreszcie, że światła robiono w miarę ściemniania się. Nic, nic mnie
nie usprawiedliwia. W nocy przepraszałam muzyków budząc ich telefonami,
tysiąckrotnie przeprosiłam publiczność, która zresztą wydawała się zachwycona,
że trafił im się taki wieczór, obserwacja artystki w histerycznym strachu
przed kolejną wpadką. Trudno, stało się, jest następny dzień, tylko jak
ja się teraz wyplączę z lęku? Jak następnym razem wyjdę na scenę? Jak wyrzucę
to z mózgu? Koszmar.
A zaczęło się od tego, że zapomniałam z domu mikrofonu, potem
dostałam przed koncertem wrzos, co aktorce wróży nieszczęście, następnie
na scenie nie miałam gdzie odłożyć scenariusza i rzuciłam go na ziemię,
co jest największym przesądem w moim zawodzie, my nadeptujemy wszystko
co nam upadnie, znam przypadek, że aktor nadepnął scenariusz, który się
zsunął z siedzenia obok niego w samochodzie, kiedy prowadził i spowodował
poważny wypadek, ale to było silniejsze od niego. Ja swój scenariusz nadepnęłam
kładąc go na ziemi, ale nie pomogło. Jestem załamana. I na siebie zła.
Nie wiem jak po tym wieczorze będę uprawiała zawód dalej.
Przed moim wyjściem na scenę pomysłodawca i organizator Festiwalu
Teatrów ogródkowych, pan Kijowski, wzywał Bogów, błagał o pomoc, co prawda
w innej sprawie ale jednak, potem na moje nieszczęście wspomniał coś o
Modrzejewskiej i o mnie, no jedyne "wspólne" co można by zastosować w tym
wypadku to to, że Modrzejewska kiedyś w występując w Krynicy zapomniała
na scenie nie tylko tekstu ale nawet jak się nazywa, i pół roku musiała
się leczyć. Był to wynik przepracowania i przemęczenia. W tamtych czasach
aktorzy mieli premiery co tydzień, bo publiczności chodzącej do teatru
starczało na dwa razy, dużo grano pod suflera ale ona, Modrzejewska, była
ambitna i starała się umieć przynajmniej monologi na pamięć i sforsowała
mózg. Nie wiem czy mam to samo, ale może rzeczywiście mam za wiele ról
w głowie, Shirley, Callas, Helver, Opowiadania, Marlena, a dodatkowo właśnie
uczę się nowego monodramu na pamięć. Muszę chyba coś wyrzucić z twardego
dysku.
Dobrego dnia.
|